Bywa i tak
Pasmo niedyspozycji trwa. Zaczęło się od tych mega upalnych dni. Wtedy dopadło mnie wirusowe zapalenie gardła. Podejrzewam, że było ono wynikiem nadmiernie użytej klimatyzacji w aucie. Ból gardła okropny, aż od niego robiło mi się niedobrze. Przełknięcie śliny graniczyło z cudem. Dostałam antybiotyk choć lekarka poleciła by po niego sięgnąć gdy wszystko inne zawiedzie... I sięgnęłam po niego po dobie. Niestety żadne z "domowych" sposobów nie zdały egzaminu.
Po tygodniu, gdy wyszłam na prostą... złamałam żebro. Jak do tego doszło? W życiu bym nie pomyślała. Leżeliśmy z moją Połówką w łóżku w niedzielny poranek i się przytulaliśmy. Ot tak po prostu. Ja na dole, on na górze. I w pewnym momencie jakoś dziwnie się wygiełam, naciągnęłam chcąc lekko się poprawić, wciąż będąc pod nim (nawet w tej chwili już dokładnie nie pamiętam) i nagle coś chrupnęło w moim prawym boku. Zabolało, owszem ale potem w miarę przeszło. Nawet nie musiałam brać nic przeciwbólowego. Minęła niedziela, poniedziałek i wtorek, i nic. Dopiero ból pojawił się w środę. Ale to taki, że nawet mówienie sprawiało dyskomfort. Pojechałam do rodzinnego. Ta mnie osłuchała, czy ewentualnie złamane żebro mi czegoś gdzieś nie przebiło ale na szczęście nie odnotowała żadnych szmerów. I gdyby nie moja historia onkologiczna wizyta by się zakończyła czymś przeciwbólowym. A tak, pokazałam jej moje zmiany meta w kościach z ostatniej scyntygrafii i od razu dostałam skierowanie na rtg, którego wyniki potwierdziły złamanie 7. żebra po stronie prawej, akurat tam gdzie kości były "nadżarte". Mam brać przeciwbólowe i tyle, bo nie da się tego jakoś usztywnić. Oczywiście mam się oszczędzać, uważać na wykonywane ruchy i niczego nie podnosić. Na szczęście od tamtej środy żaden ból się nie pojawił więc prochy jedynie czekają w boksie startowym.
Cała ta sytuacja byłaby może bardziej zrozumiała gdybyśmy w tym łóżku uprawiali jakiś co najmniej dziki seks 😁, a nie zwykłe leżenie na przysłowiową kanapkę. No ale pech tak chciał, że to moje nienaturalne wyciągnięcie się zbiegło się z osłabionym przez meta żebrem i złamanie gotowe. Dobrze, że nic poważniejszego, że bez przemieszczenia. Będę za dwa dni u onkologa na kolejnym wlewie to zobaczę jak on się do tego odniesie i czy coś dodatkowo zleci.
I na tym mogłabym skończyć, ale nie nie nie. Nieszczęścia u mnie, jak widać, nie chodzą parami a trójkami. Najnowsze to oko, które od wczoraj ropieje. Oczywiście nie samo z siebie. Po nitce do kłębka i chyba chodzi o to, że przedwczoraj Kuba mnie kopnął w oko gdy go usypiałam. On już poddawał się objęciom Morfeusza, a ja czuwałam. Dobrze, że oczy miałam zamknięte. No i w pewnym momencie poczułam silne uderzenie (chyba nogą). I dopiero następnego dnia wieczorem oko zaczęło się dziwnie zachowywać. Nie chciało się otwierać i się sklejało. Jak spojrzałam w lustro to wyglądałam jakbym połową twarzy była Europejką a połową Azjatką😁. Nic nie bolało, nic nie szczypało tylko znaczny wyciek ropy. Okłady z rumianku przynoszą ulgę ale wybrałam się do apteki po jakieś krople. Babeczka mnie obejrzała i stwierdziła, że jej to wygląda na zapalenie spojówek i fajnie gdyby to zobaczył lekarz, bo pewnie nie obejdzie się bez antybiotyku. Zatem pomaszerowałam na SOR bo tam jest okulista przez weekend. Na SORze potwierdzili w rejestracji wcześniejszą diagnozę, a że lekarz będzie od 15.00 to bez sensu bym czekała i odesłali mnie na opiekę świąteczną i nocną do rodzinnego. Ten potwierdził po raz trzeci zapalenie spojówek i gabinet opuściłam z receptą. Mam nadzieję, że tym samym wyczerpałam limit chorób i innych niedyspozycji w lipcu, bo jutro 31. 😁😁😁
Komentarze
Prześlij komentarz