Ręce opadywują

Kuba w przedszkolu (to nasz trzeci dzień w listopadzie, bo przeziębienie trzymało nas trzy tygodnie), a ja melduję się w zakładzie medycyny nuklearnej. Scyntygrafią kończę maraton badań kontrolnych w tym roku. Z końcem listopada lub początkiem grudnia będę mieć wszystkie wyniki, czyli takie podsumowanie na koniec roku.

Najpierw rejestracja, w trakcie której podpytuję panią czy nie ma może siostry, bo ostatnio widziałam kogoś podobnego. Ale pudło. Kilka dni wcześniej, siedząc w szpitalu i czekając na TK brzucha i klatki piersiowej wydawało mi się, że widzę znajomą twarz. Przyglądam się kobicie i przyglądam, zerkam z jednej strony i z drugiego profilu. Oczywiście delikatnie, dyskretnie i nienahalnie. Ale w końcu, by rozwiać wątpliwości i przypuszczenia oraz mieć pewność, a w zasadzie to święty spokój (bo nie ma nic gorszego jak żyć w niepewności bądź niewiedzy skąd się kogoś zna, na zasadzie, że dzwonią ale kościoła nie widać) podchodzę do pani i zadając dwa kluczowe pytania wiem, że się znamy. Szesnaście lat temu w USA... (OMG!). To były czasy.

Po rejestracji krótki wywiad z panią doktor. Na pytanie czy mnie coś boli opowiadam o moim niedawnym "zawale", bo gad siedzi mi także w mostku więc może mógł się przyczynić do tego bólu w klatce piersiowej. Sięgam też pamięcią do lata kiedy to borykałam się z bólem w biodrze, kulejąc przeokropnie i że zbawienie dał mi wrześniowy kwas zoledronowy i radioterapia.

Następnie pani mnie prowadzi do zabiegowego meldując pielęgniarcie, że "kości już są". Tam podanie dożylne izotopu, wkłucie perfect. Ostatnio brakowało znacznika w całej Polsce ale na szczęście do nas dotarł i nie musiałam odraczać badania. Ponieważ jestem już prawie weteranką scyntygrafii to pielęgniarka nie tłumaczy mi wszystkich procedur, bo je znam tylko rozmawiamy o moim swetrze, bo się okazuje, że ona ma taki sam. 

Wracam do poczekalni i zajmuję miejsce przy kaloryferze. Piję wodę, by rozprowadzić znacznik w ciele i czekam na swoją kolej. W poczekalni trzy panie. Dużo rozmawiamy bo łączy nas to samo. Jedna ma jutro drugą chemię, więc jest na początku drogi, druga zakończyła leczenia 8 lat temu ale coś kości dają o sobie znać. I tak siedzimy przy półlitrze na głowę i czas szybciej mija.
Badanie przebiega jak zawsze. Udaje mi się nawet przymknąć oko. Wyniki za tydzień.

Opuszczam szpital, wracam na chwilę do domu by coś przekąsić i jadę odebrać przedszkolaka. Czekam, bo trwa konsumpcja podwieczorku. Po chwili moim oczom ukazuje się Kuba, a w następnej sekundzie świecący pod jego nosem śpik. I tak jak szybko pojawia mi się uśmiech na widok syna tak szybko znika, ustępując miejsca wyrazowi niedowierzania, zwątpienia i lekkiej załamki. Serio???? Nosz ja pitolę!!! 😔 Walka z przeziębieniem i o odporność trwa!





Komentarze

Popularne posty