Last dance?
Marzenia. Fajnie jest je mieć ale jeszcze lepiej jest móc je spełniać. Miałam i mam trochę marzeń. Część z nich zrealizowałam, niektóre się zmieniły pod wpływem czasu i choroby, zmieniając kaliber. W miejscu spełnionych pojawiły się kolejne do odhaczenia.
Jednym z ważniejszych był taniec. Od zawsze kochałam muzykę i taniec. Jako dziecko namiętnie oglądałam wszelkie pokazy taneczne w telewizji, tańce w parach i formacje. Uwielbiałam chodzić z rodzicami na imieniny, bo te kończyły się zazwyczaj tańcami. Z niecierpliwością czekałam, aż ktoś ze mną zatańczy, i nie miało znaczenia czy to "Majteczki w kropeczki", "Voyage voyage", "Lambada" czy "Flames of love". Istotny był sam taniec. Byłam fanką dyskotek szkolnych i licealnych, zabaw w remizach, klubów studenckich i miejskich dyskotek. Byle tylko można było gdzieś nóżką potupać.
Często gęsto do późna w nocy słuchałam muzyki na słuchawkach. By móc tańczyć brałam walkman'a, którego potem zastąpiły słuchawki bezprzewodowe. Do snu zawsze utulala mnie muzyka.
Musicale i filmy taneczne były i są obowiązkową pozycją z "Dirty dancing", "Grease", "Footloose", "Take the Lead" (cudowne tanga) czy "Shall we dance", na czele, które mogłabym oglądać non-stop.
Będąc w podstawówce moja przyjaciółka ze szkolnej ławki zapisała się na kurs tańca organizowany na naszym osiedlu. Pamiętam jak później pokazała mi podstawowy krok "Cha-Chy". Ależ byłam dumna i obłędnie zachwycona tym faktem. Do tej pory nie wiem czemu i ja wtedy do niej nie dołączyłam.
Na kursie tańca pojawiłam się dużo później, mniej więcej po jakiś dwudziestu latach. Lepiej późno niż wcale 🙃 Była to salsa i uczyliśmy się Ruedy. Ale wtedy jakoś przygoda ta nie trwała długo. Dopiero konkretnie zatrybiło w roku 2015. Ponownie kurs zaczęłam od salsy, którą następnie, bez większych skrupułów, porzuciłam dla bachaty i kizomby. I to był dla mnie przepiękny czas. Czas fascynacji tańcem, magii na parkiecie, czas poznawania cudownych ludzi, odkrywania siebie, czas odrywania się od otaczającej mnie rzeczywistości i totalnego zapomnienia na chwilę o jej problemach, takie zatracenie się. Dzięki temu łapałam równowagę i harmonię, której mi było trzeba. To niezapomniany czas wielu imprez do białego rana, wyjazdów i festiwali tanecznych. Czas kiedy uśmiech nie schodził mi z twarzy, a nogi z parkietu🙂 Potrafiłam w tygodniu być 2-3 razy na zajęciach i do tego 2-3 imprezy. A to co najpiękniejsze przyniósł rok 2016 kiedy to spotkałam na swojej drodze Tancerza, który dopełnił mój świat.
I wtedy właśnie pojawił się rak, który bez pytania, tak z dnia na dzień odebrał mi możliwość dalszego tańczenia bowiem... przerzuty w kościach i niebezpieczeństwo patologicznych złamań sprawiają, że nie ma mowy o falach, rolkach czy izolacjach. Guzy w głowie pozbawiają mnie możliwości wirowania na parkiecie, a ostatnio dająca o sobie znać zmiana meta w biodrze powodująca ból w trakcie chodzenia i to, że stale kuleję ucina moje ostatnie nadzieje na jakąkolwiek aktywność taneczną, czy to na małym czy dużym parkiecie.
Gotuje się we mnie z tego powodu, bo kiedy już się odważyłam zrobić ten krok, weszłam w środowisko taneczne i poczułam wszystkimi zmysłami świat tańca, nowotwór mi to odebrał. Nie cofnę czasu, rak to nie katar, który minie po tygodniu. Stale uczę się życia z moim niechcianym towarzyszem, który od czasu do czasu zmienia moje plany, mniej lub bardziej mnie ogranicza, przedefiniowywuje moje marzenia, które stają się coraz bardziej przyziemne i krótkoterminowe, bo daleko w przyszłość nie wybiegam. I choć bywa ciężko, zaciskam poślady, poprawiam koronę, szukam nowych rozwiązań, nierzadko przewartościowując aktualny stan rzeczy.
Dlatego ważne jest by spełniać marzenia. Jeśli tylko są ku temu sprzyjające okoliczności, odwaga w nas samych, może i zaplecze finansowe, jeśli czujemy, że to dobry moment to działajmy, realizujmy, spełniajmy. Czasem to wymaga od nas samych wyjścia z naszej strefy komfortu, bo przecież gdyby marzenia się w niej mieściły byłyby na wyciągnięcie ręki i żadna filozofia by je spełniać. Dlatego są zlokalizowane poza nią, są czymś nowym, co odbiega od naszych utartych schematów działania, systemu w jakim funkcjonujemy na codzień. Czasem pozostajemy bierni bo boimy się co inni powiedzą, może uznają mnie za wariata, wytkną palcami jakąś "moją fanaberię", czasem za dużo myślimy, a za mało działamy. A spelnione marzenie to przecież cudowny zastrzyk energii i endorfin, który dodaje skrzydeł, pozwala na dalszy rozwój, pomaga uwierzyć w siebie i swoje możliwości.
Nie zwlekajmy z niczym, bo potem może być za późno, albo ktoś lub coś nam odbierze tę możliwość. Życie jest zbyt krótkie i niestety mało przewidywalne, i trzeba wykorzystywać szanse, jakie nam daje każdego dnia.
W spełnieniu marzeń pozostaje zrobić zawsze ten pierwszy krok, który po prostu jest trudny. Coś o tym wiem, bo moja noga albo wisi i zatrzymała się w powietrzu, a czasami się cofa, bym ponownie stała na pozycji startowej. Niepewność i brak wiary w siebie zabija mocniej niż trucizna.
OdpowiedzUsuńCo do ciebie kochana, to uważam, że jeszcze nie zatańczyłaś wszystkiego. Czeka na ciebie wiele piruetów, kroków, skoków i sukni balowych. W końcu jest tyle gatunków tańca, że na pewno coś się znajdzie by wygnać tańcem tego raka.
Tak... zgadzam się. Najtrudniejszy pierwszy krok, a kto nie ryzykuje ten nie pije szampana!
UsuńMam nadzieję, że nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa albo że życie znów mnie zaskoczy (pozytywnie oczywiście:))