Piątka przybita
Standardowy dzień badań kontrolnych i pobrania krwi przed wlewem. Idąc do szpitalnego laboratorium, które odwiedzam zawsze, oświeca mnie, że prawdopodobnie będą tam dzikie tłumy. W poniedziałek było święto więc wielce prawdopodobne, że wszyscy ci pacjenci się przesunęli na wtorek. A wiadomo jak wygląda laboratorium w poniedziałki. Pamiętam jak mój śp. Dziadek szedł o 6.00 by zająć miejsce w kolejce. Ale że nadzieja - wiadomo, to nie zmieniam kierunku. Wchodzę na piętro, a tam czarno. Faktycznie wszyscy pacjenci się skumulowali z dwóch dni. Już nawet nie patrzę na równoległą kolejkę utworzoną specjalnie dla onkologii. Wychodzę i udaję się do innego szpitala, gdzie mam mieć dziś echo serca. Przychodzę a tu, przed laboratorium, dwie osoby przede mną. Szpital ten wysyła materiał do tamtego więc niczego nie muszę tu odbierać, bo wyniki jak zawsze będą u mojego lekarza. No extra. Bez czekania, narzekania że "Pan tu nie stał" jestem załatwiona w 10 minut. I nawet moje żyły dają radę, choć dopiero za drugim razem. Ale w moim przypadku drugi to jak pierwszy😄 Bez większych śladów ukłucia i miliona plasterków na rękach wychodzę, nie ukrywając wewnętrznego zadowolenia z tak nieoczekiwanego obrotu spraw.
Drzwi obok jest echokardiografia. Zajmuję miejsce w kolejce, bo tu już niestety przychodzi mi czekać. Mam badanie zaplanowane na 10.00 ale pewnie jak zawsze się przesunie. Gotuję się w maseczce i ogólnie, bo na zewnątrz już temperatura wysoka i brak tu klimatyzacji. Ba! Brak tu nawet porządnej wentylacji. Hello! Jesteśmy w miejskim szpitalu. Wchodzę o 11.20. Kładę się na łóżku, na lewym boku, z gołymi cycami, jak Kate Winslet na Titanicu, a pani doktor jeszcze wykonuje telefony. Po dłuższej chwili zaczyna robić echo. Na szczęście nie toniemy, wyniki dobre, pozwalają na kontynuację chemioterapii.
Dzień wlewu zaczyna się standardowo. 45 minut czekania na ekg, mimo że kolejki dużej nie ma ale jest jedna pielęgniarka i okres urlopowy. Pod gabinetem lekarza następna kolejka. Czekam i czekam. W międzyczasie pośredniczę między kurierem a ekipą remontową, bo dziś mają dotrzeć drzwi do kabiny. A swoją drogą remont idzie jak burza. Jeszcze niespełna tydzień i będzie po. Aczkolwiek następnie wchodzi stolarz ale będzie można wrócić do siebie i mieszkać 😉
Przed dzisiejszą wizytą nachodzą mnie różne dziwne myśli. Ale nie wyprzedzam, nie wybiegam, czekam co powie onkolog. Zresztą jest tu taki gwar, że trudno myśleć o czymkolwiek dlatego siedzę wyłączona i gram na telefonie, z antenami skierowanymi na swoje nazwisko. Z jednej strony trwa remont na onkologii🙃, a z drugiej panie się głośno zastanawiają gdzie się podziały ich wyniki badań, bo jedna robiła wczoraj i jeszcze ich nie ma, i prawie dostała gorączki. Siedzi i produkuje na głos pytania, które pozostają bez odpowiedzi, narzekając przy tym że bałagan i w ogóle. Tłumaczymy im z taką inną babeczką, która siedzi obok i też gra🙂, że w poniedziałek było święto i nastąpiła kumulacja pacjentów i po prostu jest dwa razy więcej osób niż zazwyczaj w jeden dzień i to jest pewnie przyczyna ale że wyniki będą na pewno, tylko faktycznie może być obsuwa przy takim nawale ludzi, i żeby się uspokoiła. Ale średnio do niej docieramy. Widać, że mocno się już wkręciła. Zastanawiają się z inną która wcześniej przyszła, ile już czekają i kiedy wejdą. Ehhhh. Po 11.00 przychodzą rzekomo zagubione wyniki więc pani się nieco uspokaja choć narzeka w dalszym ciągu kiedy będzie jej kolej. Po chwili pojawia się jej mąż, któremu opowiada wszystko od początku nakręcając się ponownie i z tych nerwów, zupełnie już teraz niepotrzebnych, prawie się rozpłakuje. Trwa to wszystko dobre pół godziny. Ja mam już dość. Zaraz mnie szlag trafi. Było, minęło, znalazły się i po sprawie. A tu, lament i rozpamiętywanie. Masakra. Mąż jej wturuje. Słyszę jak mówi, że gdyby się nie znalazły to on poszedłby do dyrekcji. No ale SIĘ ZNALAZŁY!!!@##%@%@ W przeciągu kolejnych trzydziestu minut powtarza mężowi swoją historię ze trzy razy. W takiej atmosferze spędzam kolejne godziny.
Odbieram też telefon, że jutrzejszy rezonans brzucha mi odwołują bo zepsuła się maszyna... no coments i że zadzwonią z nowym terminem. Zatem na wlewie zakończę mój mini onkomaraton w tym tygodniu.
Po 13.00 czuję jak cierpną mi moje cztery litery i przyklejam się niemiłosiernie do krzesła. Przed gabinetem nadal ciemno. Kolejka nieco mniejsza ale nadal końca nie widać. Konsumuję pierwszą kanapkę. Bogu dzięki, że wzięłam ze sobą prowiant.
Wchodzę ostatecznie o 13.40 i od razu dowiaduję się, że w karcie nie ma moich wyników wczorajszych badań 🤣🤣🤣 Lekarzowi opadają ręce, ja powstrzymuję śmiech, choć do śmiechu wcale nie jest. Wychodzi do rejestracji zgłosić kolejny przypadek zaginięcia wyników. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie gdzie one są. Na szczęście za moment wpada pani z upragnionymi papierami, które dziś grają pierwsze skrzypce i są na wagę złota. Najważniejsza informacja dla mnie to zielone światło na piątą kadcylę. Cudownie! A odnoście mojego biodra - dostaję skierowanie na konsultację na radioterapię. Może naświetlania zdziałają cuda i ból minie, tak jak przy kręgosłupie w zeszłym roku.
O 14.30 wchodzę na pododdział dzienny chemioterapii. Najpierw paracetamol, potem pół godziny przerwy i kadcyla. O 16.20 opuszczam szpital. Długo, zdecydowanie za długo. Dobra wiadomość jest taka, że trwający tu remont ma na celu utworzenie jeszcze jednej sali, dzięki czemu zwiększy się liczba łóżek z 11 do 15, a to automatycznie zwiększy ilość obsługiwanych jednocześnie pacjentów, zmniejszając kolejkę oczekujących na chemioterapię.
Komentarze
Prześlij komentarz