Lepiej późno niż później
Chemioterapia i aktualnie hormonoterapia oraz immunoterapia były i są potrzebne by trzymać w ryzach raka. Nic jednak nie jest idealne, a przysłowiowy kij ma zawsze dwa końce. Skutki leczenia są odczuwalne i widoczne. Na przykład włosy czy brwi. Odrastają bardzo wolno i są znacznie cieńsze niż przed chorobą. Albo wiecznie sucha skóra. Do czego również przyczynia się menopauza.
Jest taki moment między kolejnymi podaniami immunoterapii, że pęka mi skóra na palcach u rąk. Wygląda jakbym przejechała sobie po opuszkach bardzo ostrym nożem albo kartką papieru. Piecze wówczas niesamowicie, szczególnie gdy gotuję czy coś kroję. Ostatnio nawet pęknięcie pojawiło się w dolnej powiece. Niby mentalnie jestem nastawiona na taki kilkudniowy obrót spraw, ale fizycznie nie da się do tego przygotowywać.
Skóra pęka także na piętach. I to tak z dnia na dzień. W rezultacie wygląda to tak, jakbym tydzień szła na boso przez Gobi. Ale nie żebym narzekała. Nic z tych rzeczy. Zresztą, jeśli tak miałyby wyglądać skutki mojego dożywotniego leczenia to jestem jak najbardziej z tym ok.
Chodzi zatem o to, że za cel obrałam zadbanie o moją skórę. Nie to, że wcześniej tego nie robiłam. Tylko wyglądało to nieco inaczej. Kupowałam różne balsamy do ciała, używałam regularnie przez tydzień lub dwa, a potem jakoś się z tą pielęgnacją rozmijałam. Teraz mam konkretny, wręcz namacalny dowód więc nie ma obijania się, a codzienna aplikacja stała się rytuałem.
Przede wszystkim postawiłam na kremy do twarzy i balsamy do ciała, głównie z kwasem hialuronowym. Najlepszymi sprzymierzeńcami są wszystkie głęboko nawilżające, nawadniające i odżywcze. Staram się używać ich regularnie. Pomijam jedynie ostatnie dni, kiedy to dopada mnie to okropne zmęczenie, które wciąż mi towarzyszy, i usypiając Kubę wieczorem często gęsto padam jak kawka i zasypiam razem z nim np. o 18.30-20.00 i budzę się w ubraniu dopiero rano, o 7.00, dalej zmęczona....
Po dłuższych poszukiwaniach znalazłam najodpowiedniejszy specyfik dla mojej skóry. (Tak mi sie wydawało). Po użyciu skóra faktycznie robi się gładka i miła w dotyku, znika jej szorstkość i ten stan utrzymuje się przez 24 godziny. Myślałam, że to naturalny efekt, napięcie, jędrność i w ogóle. Do tego delikatny zapach, przystępna cena, pojemność, no i marka z tradycją. Ale... kilka dni temu, zupełnie przypadkiem natknęłam się na aplikację, która "czyta" etykiety, rozpoznając składniki, których wolelibyśmy nie odnajdywać w kosmetykach czy produktach spożywczych. Zeskanowałam kilka etykiet i co się okazuje? W każdym produkcie jest minimum jeden niepożądany, a wręcz szkodliwy składnik. (Pewnie Ameryki nie odkryłam 😁). A ten mój balsam do ciała okazał się liderem, bo apka wskazała aż 6 pozycji, które świeciły na czerwono, z czego opis jednej z nich brzmiał tak: Substancje te pokrywają skórę jak plastikowy okład w taki sposób, że zatykają pory, blokują oddychanie komórek, wyciągają wilgoć ze skóry i usuwają ją do naskórka tak, że wydaje się błyszcząca i nawilżona, ale tylko pozornie dlatego, że w rzeczywistości, z powodu tej plastikowej warstwy, skóra jest niezdolna do pełnienia swoich funkcji obronnych. Między innymi zapobiega to eliminacji toksyn przez skórę, a w konsekwencji pojawia się trądzik, podrażnienia, zaczerwienienia i inne zaburzenia, a także powoduje przedwczesne starzenie się skóry. Dlatego też, kiedy przestaje się używać tych kremów z olejkami mineralnymi, skóra wydaje się jeszcze bardziej sucha i zniszczona, niż wtedy, kiedy zaczęto je stosować".
Następnie poczytałam o tym na internecie. Kilka artykułów nieco bardziej mi rozjaśniło tę kwestię. Według szeregu badań klinicznych cześć ww. składników posiada niski potencjał podrażnienia i uczulenia skóry przy stężeniach do 100% i nie są one klasyfikowane jako substancje niebezpieczne zgodnie z przepisami chemicznymi.
Stąd odpowiedź na moje pytanie - czemu to znajduje się w kosmetykach. Niby składniki szkodliwe, ale dopuszczone w produkcji... Mimo wszystko dało mi to do myślenia i spróbuję poszukać na rynku czegoś odpowiedniego, co zrobi dobrze mojej skórze, będzie dla niej bezpieczne i cena nie przyprawi mnie o zawrót głowy. Brzmi jak "mission impossible"? Zobaczymy.
W pierwszej kolejności dokonałam analizy zawartości mojej toaletki i doszłam do wniosku, że najbezpieczniej było by pozostać przy maśle shea, oleju kokosowym, czystym kwasie hialuronowym i aptecznym alantanie. I może to nie głupia myśl? Na pewno rozwiązanie idealne dla portfela, notorycznie istniejącego deficytu miejsca w łazience😁, a już przede wszystkim dla własnego zdrowia.
Komentarze
Prześlij komentarz