A - psik!
Za mną 30. wlew mojego ulubionego duetu: herceptyna i perjeta. Nie wiem kiedy to zleciało. A dzień przed standardowo morfologia, której dobre wyniki gwarantują podanie immunoterapii.
Idę zatem do punktu pobrań. Zakładam z góry, że trochę mi zejdzie, bo to poniedziałek i przed oczami mam sceny z przed trzech tygodni, kiedy to na pobraniu było chyba sto osób, a do tego wszyscy się kłócili kto po kim ma wejść i kto za kim stał. Doszło do takiego obrotu sprawy, że interweniować musiał ochroniarz.
Ale sytuacja na miejscu pozytywnie mnie zaskakuje. W poczekalni pusto i w zasadzie wchodzę do zabiegowego z marszu. Cieszę się w duchu na widok pielegniarki, która mnie zaprasza na fotel, bo już mi pobierała krew dwukrotnie i udawało jej się to zawsze za pierwszym razem i to bezboleśnie. Zatem z uśmiechem siadam, pokazuję żyły i... również tym razem nie pudłuje ale boli jak nigdy. Może to przez moje lekkie przeziębienie? Może wówczas żyły się robią jakieś inne? Nie wiem.
A właśnie, przeziębienie napędza mi niezłego stracha. Wstaje rano i zaczynam się ogarniać, bo nim pojawię się w laboratorium to muszę zawieźć Kubę do dziadków. Zaczynam pakować Młodego po czym ten orientuje się, że jedzie do babci i zaczyna współpracować. Pakując i ubierając Kubę wypijam trzy półlitrowe kubki wody, by lepiej się przygotować do pobrania. Oczywiście śniadanie mijam wielkim łukiem, a Kuba bierze ze mnie przykład. Następnie poranna toaleta i tu zaczyna się robić niewesoło bowiem przestaję czuć zapachy. Psikam każde z perfum po kolei i nic. Dziwne uczucie. I w tym momencie zaczynam podejrzewać u siebie covid. Dzwonię natychmiast do mojej połówki by wracała z pracy (bo pewnie też będzie zarażona) i kupiła po drodze testy. W domu obydwoje je wykonujemy, czekamy te strasznie długie dziesięć minut i... naszym oczom ukazują się dwie kreski... po jednej na głowę 😁 ufff.
Następnego dnia melduję się w pododdziale dziennym chemioterapii. Jak nigdy czekam 1,5 godziny by zrobić ekg. W pewnym momencie robi się gorąco, bo pacjenci zaczynają kłótnię o to, kto ma po kim wejść. Jedni mówią, że są tu już od 7.00, inni powtarzają, że są chorzy (bo przecież pozostali to zdrowe osoby😁). Są i tacy odważni, co karzą czekać w kolejce nawet ratownikom medycznym, którzy karetką przywieźli pacjenta na noszach. Ja używam argumentu, który wisi jak byk na drzwiach do zabiegowego, że pacjenci z wynikami z dnia poprzedniego mają pierwszeństwo ale jak grochem o ścianę. Zajmuję zatem pierwsze wolne miejsce i czekam, próbując się nie denerwować, bo złość piękności szkodzi😉Robi się ogólnie średnio przyjemnie. Upomnieć tych najgłośniejszych wychodzi nawet sama pielęgniarka. Również zabieram głos i zwracam uwagę najbardziej awanturującemu się panu, który później mnie zresztą przeprasza.
Z sercem na szczęście wszystko ok i z wynikami udaję się do lekarza. Podczas wizyty dostaję zielone światło na chemię co oznacza, że przeziębienie, na szczęście, niczego nie zmieniło i wszystko przebiega zgodnie z planem.
Komentarze
Prześlij komentarz