Ciąg dalszy nastąpił

Dziś pierwszy wlew w nowym miejscu, a 21. z kolei. Udało się zachować ciągłość leczenia. Wdrażam się w tutejszy schemat działania. Pewnie dopiero we wrześniu obczaję jak to wszystko funkcjonuje, mając za sobą kilka wizyt.

Póki co schemat wygląda tak samo jak dotąd ale zupełnie inaczej jest wszystko rozciągnięte w czasie. Najpierw badanie krwi, które robię dzień wcześniej. Niestety nie mogę go zrobić w weekend tylko w dni robocze dlatego ze skierowaniem czatuję pod zabiegowym od 6.45. Punkt pobrań otwierają o 7.15 i zamykają o 8.15 więc najpóźniej chwilę po 8.00 jestem w domu i przejmuję Kubę. Trochę jak na wariackich papierach. 

Będąc o tej 6.45 już jestem siódma. Może aby być pierwszą lub w pierwszej piątce trzeba być o 6.30 lub wcześniej? Przypomina mi się mój śp. Dziadek, który zawsze bladym świtem wyruszał do laboratorium i potem siedział i siedział w tej poczekalni. Ehhh... Jest jeszcze jeden punkt pobrań działający od 7.15 do 10.00 ale tam też dzikie tłumy i bitwa o miejsce w kolejce, kto pierwszy. 

Dzień wlewu zaczynam od rejestracji telefonicznej i po 7.00 wyciągam kartę do onkologa. O 9.00 melduję się w poradni onkologicznej gdzie na dzień dobry robię EKG bez kolejki! Wchodzę z marszu, mijając kilka osób, bo mam już badania krwi zrobione w dniu poprzednim. Następnie o 9.30 trafiam pod gabinet lekarza, gdzie cierpliwie czekam na swoją kolej. Onkolog wyczytuje i w pierwszej kolejności wchodzą pacjenci, którzy mają w tym dniu podawaną chemię lub inne leczenie. Dopiero po nich wchodzą ci mający samą konsultację. Dziś jestem w tej pierwszej grupie. Zostaję poproszona do gabinetu o 11.00. Wywiad, badanie, skierowania na wrześniowe badania kontrolne bo takie są odległe terminy. Po pół godzinie opuszczam gabinet i przechodzę do pododdziału dziennego chemioterapii. Tu już zlecenie na mój wlew wpłynęło i szykują mi "podwójną blokadę". 

Sala do chemioterapii bardzo przyjemna. Znajome fiolety na ścianach (już nie szpitalna zieleń) i wygodne łóżka. Całkiem sympatycznie bym nawet powiedziała, gdyby nie całokształt sytuacji. O 12.20 perjeta zaczyna wpływać we mnie, kropelka po kropelce, a o 13.15 finiszuję. Teraz jeszcze herceptyna w udo i do domu. Hura!

Czytałam różne komentarze o tym miejscu, w tym dużo opinii niezbyt przychylnych. Ale ogólnie jest dobrze. Pogodne pielęgniarki i panie w rejestracji, spokojna i wszystko wyjaśniająca lekarka. Prawdą jest, że trzeba swoje odsiedzieć ale wszystko do ogarnięcia. Albo może mam szczęście do dobrych i życzliwych ludzi? Albo może to mój  stosunek, że do wszystkiego podchodzę ze spokojem, opanowaniem i empatią? Albo to jednorazowe a za 3 tygodnie będzie dzień do innych nie podobny? Pożyjemy zobaczymy 😉

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty