Dzień włóczykija
Na nogach od 6.00 choć pierwsza pobudka nastąpiła kwadrans po piątej. Zazwyczaj mam tak, że gdy gdzieś się rano wybieram, wyjeżdżam czy coś ważnego mam do załatwienia to Morfeusz mnie wcześniej wypuszcza z objęć.
Dzień zaczynam od pobrania krwi przed czwartkowym wlewem. Wstrzeliłam się idealnie - brak kolejki i niespudłowany strzał w żyłę. Następnie kierunek - zakład medycyny nuklearnej.
Przede mną kolejna scyntygrafia. To już trzecia. Teren i badanie dobrze mi znane. Tym razem nie mam merynosów bo mamy czerwiec choć tu na miejscu chłodno. Nie ma też pani, która macha ręką. Jest nieco inaczej. Na wejściu nie ma już żołnierzy i ankiet covidowych. Zatem od razu udaję się do zakładu mijając pokaźną grupę pacjentów czekających głośno i niecierpliwie w kolejne do poradni. Po szybkiej rejestracji z marszu dostaję radioizotop, a wywiad przeprowadza ze mną pan profesor, bardzo wiekowy człowiek, z którym dotąd nie miałam jeszcze przyjemności. W poczekalni rozmawiam z dwiema paniami, które przed przyjęciem na oddział czekają na badanie. Dziwią się, że dostałam znacznik w rękę ale za moment sprawa się wyjaśnia. Robię scyntygrafię kości a one węzłów więc znacznik u nich powędruje w pierś.
W poczekalni ucinam także rozmowę z pewnym miłym starszym panem, miłośnikiem roślin, przede wszystkim cedrów śródziemnomorskich. Rozmawiamy o jego doktoracie z internetu, o dziennikarzach, księżach i obecnej sytuacji kościoła, o tym, że młode pokolenie siedzi stale w internetach, a dzieci wręcz rodzą się z zainstalowaną aplikacją do obsługi telefonów czy tabletów. Przy takich rozmowach dwie godziny mijają jak z bicza strzelił.
Przychodzi pora badania. Wjeżdżam na leżąco do maszyny. Przez kilkadziesiąt minut nic się ze mną nie dzieje, leżę a maszyna mnie skanuje. Z tego wszystkiego zasypiam. Ale tak na chwilę. Budzi mnie dobrze znany odruch, jakbym spadała🤣 Mija w sumie 60 minut i jest po wszystkim. Mogę wracać do domu. No właśnie w tym sęk, że nie. Po pierwsze pan profesor poprosił o zaczekanie na opis badań, który odbieram po dłuższej chwili. W 95% wyniki praktycznie pokryły się z ostatnimi. Jedynie w jednym miejscu pojawiło się coś nowego. Po wtóre promieniuję niebezpiecznie i nie mogę się zbliżać do dzieci. Izotop i ja potrzebujemy 24 godzin na rozstanie, dlatego resztę dnia spędzam poza domem. Dobrze, że dziś nie leje bo byłoby kiepsko.
Obieram nowy azymut i udaję się do... fryzjera. Mina pani na mój widok bezcenna. Bo niby z czym przychodzę? Ano z prośbą o nadanie kształtu temu czemuś co mam na głowie. Gdzieniegdzie dłuższe, gdzie indziej krótsze, nic się nie układa jakbym tego chciała. Ogólnie - wieś tańczy i śpiewa. Po kwadransie jest już po wszystkim.
Kolejny punkt na dzisiejszej osi czasu to rodzice. Jadę do nich (jakieś 70 km) na kilka godzin, przy okazji załapując się na obiad. A że jestem bez śniadania, bo trza było być na czczo, to apetyt mam wilczy.
Ostatnim miejscem podróży staje się Sanktuarium Matki Bożej Leśniowskiej, które planowałam już kilkukrotnie odwiedzić. Byłam tutaj kilkanaście lat temu na wyjeździe oazowym i kilka lat temu na ślubie znajomych. Zawsze tak samo oczarowuje.
Wracając zachwycam się przepiękną wieczorną panoramą Jury i jak na prawdziwego włóczykija przystało przypadkiem ląduję w lesie, w czarnej d... Punkt "in the place of nowhere" jawi się przed maską auta. Nie wiem czy to wina mapy, że źle poprowadziła, czy to ja źle popatrzyłam i pomyliłam skręt, podziwiając piękne okoliczności przyrody. Aczkolwiek dziwnie, że nagle ktoś zwinął asfalt 🤣 cóż, przygoda musi być! Wycofuję, resetuję GPS'a i ruszam w stronę zachodzącego słońca.
Widok na jure, zachód słonca... ta wilgoć lasu unosząca się w powietrzu. Powałęsałabym się tez jak taki włóczykij... tyle ze grać na harmonijce nie potrafię ;)
OdpowiedzUsuń