Maraton onkologiczny

Ostatnio miałam bardzo intensywny czas. W przeciągu kilku dni zaliczyłam naświetlania, mammografię spektralną, tomografię, wlew kwasu na kości, mój standardowy wlew i szczepienie na Covid-19. Taki onkologiczny maraton.

Tomografię zrobiono mi przed naświetleniami aby dobrze oszacować miejsca uderzenia lasera. Myślałam, że będzie jak zawsze a tu...: "Proszę się rozebrać od pasa w dół"... hmmm.. pierwsza moja myśl to czy aby nie pomyliłam gabinetów 😁 no ale nie. Ogólnie to już mnie oglądało tylu lekarzy na tyle możliwych sposobów, że nie mam problemu z nagością. Tylko lubię się przygotować do konkretnej wizyty, a w zasadzie swoje ciało. Odkąd wykiełkowała moja rzeżucha to napawam się ponownie jej obecnością i nie pomyślałam o jej strzyżeniu, przynajmniej narazie. No więc poczułam się lekko wstrząśnięta i zmieszana😁 Naświetlania też się odbywały w ten sam sposób ale już na nie pracę domową odrobiłam. 

Mammografii spektralnej nie miałam nigdy w życiu ale badanie wygląda tak samo jak normalna mammografia tylko że z podaniem kontrastu. Kontrast pozwala lepiej ocenić obraz. Najdłużej czekałam jednak w celu założenia i zdjęcia wenflonu. 
Samo badanie, jak dla mnie ok, trochę dyskomfort z uwagi na dziwną pozę przy mammografie aby zrobić zdjęcie. Nie powiem żeby natura obdarzyła mnie dużym biustem i miałam wrażenie, że trudno jest mi zmieścić się do maszyny, że brakuje mi mnie🙂 zapewne panie hojniej obdarowane przez Matkę Naturę mają lepiej. No ale nie wyobrażam sobie jak niekomfortowo mogą się czuć panie z jeszcze mniejszymi piersiami. 

16. wlew herceptyny i perjety za mną. W sumie nic ciekawego się nie działo. Wyjątkowo wzięłam ze sobą słuchawki i bardzo dobrze, bo na sali włączony był telewizor i panie oglądały "Ukrytą prawdę". 

Wisienką na torcie było szczepienie. I o mały włos by do niego nie doszło bo tego dnia zaczęły się pojawiać pierwsze skutki uboczne maratonu. Na szczęście szybka konsultacja z moim lekarzem i zielone światło sprawiły, że ostatecznie przyjęłam pierwszą dawkę Pfizer'a.

A konsekwencje maratonu trwają już tydzień. Kwas na kości rozłożył mnie na łopatki. Ostatnie jego podanie miałam w styczniu i od tamtego czasu była dłuższa przerwa. Organizm zdążył się odzwyczaić i przy kwietniowym wlewie zareagował tak, jak za pierwszym razem, czyli unieruchomił mnie w łóżku na 3 godziny sprawiając, że znów poczułam się jakby mnie walec przejechał lub jak stulatka niemogąca obrócić się z boku na bok. Z każdym kolejnym dniem ból kości tracił na szczęście na intensywności. Poza tym chwilowo poczułam się jak po chemii bo moje jelita zaczęły ostro strajkować. Ten tydzień zdecydowanie mnie zmęczył i osłabił. Ale najpierw musi być gorzej żeby potem mogło być lepiej 🙂 

Do tego jeszcze ta pogoda, która nie rozpieszcza a jedynie budzi we mnie lenia dlatego z utęsknieniem czekam na ciepło i słońce, i żeby mi się chciało chcieć. 

Komentarze

Popularne posty