Let me introduce...

Już trochę się poznaliśmy, trochę ze sobą przeszliśmy i przeżyliśmy. Ale nie przedstawiłam go. Otóż mój nieproszony gość to zaawansowany rak piersi Her2 dodatni rozsiany do wątroby i kości. Jest to osobnik agresywny i dający szybko przerzuty ale... szczęście w nieszczęściu takie, że jest dla niego dedykowana terapia celowana (immunoterapia, tzw. podwójna blokada), która wg badań działa i przynosi zamierzony efekt. I mimo, że on silny, ja silniejsza!

Rak pojawił się nagle i był zaskoczeniem dla nas wszystkich, szczególnie że w mojej rodzinie nie było wcześniej takich przypadków. Nie wiedziałam z jakim przeciwnikiem przyszło mi stanąć na ringu. Zresztą na początku ciężko było jakkolwiek zebrać myśli bo wszystko wydawało się być nierealne. Jak pewnie każdy zadawałam sobie pytanie: "Dlaczego ja?". Ale nigdy na nie nie uzyskałam odpowiedzi ani nie uzyskam, wiadomo. Dlatego po pewnym czasie przestałam je zadawać. Bo i po co mam stale się zapętlać? Były też momenty, w których wizualizowałam sobie przyszłość w tych ciemnych barwach, i tylko się tym stresowałam i łapałam doła. Z czasem i tego zaprzestałam. Nie chciałam sama sobie fundować stresu, który działa destrukcyjnie, dając mojemu nieproszonemu gościowi większe pole do popisu. Poza tym nie mogłam płakać przy Synku, musiałam być w formie. Kubuś miał wtedy 10 miesięcy i mimo, że nie rozumiał co się dzieje, był na swój sposób zaniepokojony. Nie mogłam mu generować takich emocji.

Czy się bałam? Oczywiście! Miałam myśli, że jak już u mnie zdiagnozowano raka to zaraz umrę. A przecież to się leczy, z tym się żyje, rak to nie wyrok. Ale gdy się jest na samym początku tej walki tego się jeszcze nie wie. Bałam się, że nie zdążę być mamą, że nie będzie mnie przy moim Synku jak będzie się uczył chodzić, jak pójdzie do szkoły czy na studia. I w sumie nie wiem jak będzie ale etap chodzenia mamy już za sobą 😉 Bałam się przyszłości, co naturalne, zresztą każdy się boi bo nie wiemy co będzie. My dopiero co stworzyliśmy naszą Rodzinę, choć po drodze los nas mocno doświadczył. Byliśmy też  po przeprowadzce, zaczynaliśmy życie na nowo, mieliśmy plany i marzenia. Moja choroba ich nie pogrzebała a jedynie zmodyfikowała i odroczyła. Aktualnie blokuje je Covid-19 ale już stoją w blokach startowych🙂 Bałam się i boję nadal ale nauczyłam się chować strach do głębokiej szuflady.

Od postawienia diagnozy (4.05.2020) do rozpoczęcia leczenia minęły 3 tygodnie. W tym czasie musiałam odstawić Kubusia od piersi. To na szczęście nie było problematyczne ani dla Niego ani dla mnie. Szybko pogodziłam się z faktem, że nie będę dłużej karmić a chciałam jak najdłużej bo to uwielbiałam. Wiedziałam, że muszę jak najszybciej rozpocząć leczenie bo moje zdrowie i życie są teraz najważniejsze, a chemia wyklucza moją mleczną przygodę. Kubuś natomiast już dużo wcześniej (chyba w marcu) przestał pić mleko z chorej piersi i pił tylko z jednej. A że jedna nie dawała rady głodnemu brzuszkowi to zaczęliśmy powoli dokarmiać Go mlekiem modyfikowanym. I tak przejście na MM było bezbolesne. 

Ale nie to było najgorsze. Najbardziej bolało mnie to, że rak dał przerzuty do kości, co znacznie je osłabiało. Miałam (i w zasadzie nadal mam) zabronione wykonywanie gwałtownych ruchów, dźwiganie cięższych rzeczy (zakupy, sześciopak wody), a przede wszystkim Kuby. Z dnia na dzień musiałam zaprzestać Go nosić kiedy najpierw przez 9 miesięcy nosiłam Go pod sercem a przez kolejnych dziesięć przy sercu. To było strasznie dla mnie trudne ale Kubuś bardzo mi w tym wszystkim pomógł. Nie wiem jak to się stało ale mój Synek "zrozumiał", że mama jest chora i nie może Go nosić na rękach. Nie wyciągał ich do mnie, a w zamian zarezerwował zupełnie inne formy bliskości❤

Z końcem maja 2020 zaczęłam chemię i immunoterapię. Ku mojemu zaskoczeniu przeszłam ją dobrze. Nie męczyły mnie typowe skutki uboczne. Owszem odczuwałam zmęczenie, miałam też problemy ze śluzówkami, które wariowały ale ogólnie dawałam radę - zajmowałam się Kubą (z pomocą Bliskich), domem, robiłam zakupy choć z uwagi na osłabione kości wszystko wymagało przeorganizowania się o 180 stopni.

W październiku 2020 zakończyłam chemię, a immunoterapia pozostała dożywotnio, bo z uwagi na odległe przerzuty rak stał się chorobą przewlekłą a moje leczenie paliatywnym. Dodatkowo jestem jeszcze na hormonoterapii i kwasie, który wzmacnia moje kości.

Aktualnie raz na 3 miesiące robię badania kontrolne by sprawdzić jak intruz reaguje na leczenie i jaka jest odpowiedź mojego organizmu. Badania w grudniu 2020 pokazały regres. Marzec będzie istotny pod tym kątem ponieważ do badań kontrolnych dojdą wyniki PET'a oraz badań genetycznych. I nie ukrywam, stresik jest. 

I taki to ten związek NIEpartnerski. Mimo, że on chce usilnie mieć ze mną jak najwięcej wspólnego ja się zapieram rękami i nogami. Po każdym ciosie się podnoszę. Odpieram każdy atak. Mam w sobie siłę, której dodają mi Najbliżsi. Staram się stale utrudniać mu jego egzystencję, pozbawiać go możliwości wzrostu i ekspansji. Ja mu jeszcze pokażę, gdzie raki zimują!



Komentarze

  1. Aga, jesteś najsilniejszą kobietą jaką znam💛 uważam, że każdy...nie tylko chory powinien brać z Ciebie przykład i walczyć o siebie, swoją rodzinę i o swoje marzenia 🧡

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja Mama pokonała dziada! W wieku 70 lat, więc też dasz Radę ❤❤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki też jest plan! 😉 serdeczności dla Ciebie i Twojej Mamy❤

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty