Jak nigdy

Dziś spadł pierwszy konkretny śnieg. Taki z odśnieżaniem aut, ślizganiem się po chodnikach i osiedlowych ulicach, wyjaśnieniami, że ktoś gdzieś nie dojedzie z uwagi na niesprzyjające podróżom warunki drogowe. 

Dziś też pierwsza wizyta u onkologa i pierwsze wlewy podwójnej blokady oraz kwasu w tym roku. Zatem dziś nadaję z centrum dowodzenia. 

Siedzę w poczekalni. Obok mnie pusto. Do mojego lekarza nie ma kolejki... Tak bywa zazwyczaj ale nie dziś. Dziś poczekalnia pełna, aż z trudem znajduję wolne krzesło. Jak nigdy. Mój lekarz ma zastępstwo i jest kumulacja pacjentów, plus zamieszanie z e-skierowaniami. 

Siedzę z telefonem w ręce, trochę gram, trochę sprawdzam co w świecie słychać, trochę piszę. Powoli staram się pozbierać do przysłowiowej kupy wszystkie rozbiegane myśli. A jest ich standardowo sporo. 

Na ścianach żółcie, pomarańcze i fiolety. Fiolet to jeden z moich ulubionych kolorów. Fajnie tu. Fajnie... gdyby nie rak. Ale szpital onkologiczny, z którym się związałam w maju zeszłego roku, dba o nasze dobre samopoczucie. Pomijając kolorowy i przyjazny wystrój, tu wszyscy są mili, nawet pani sprzątaczka uśmiecha się do każdego, mówiąc "dzień dobry". Mimo całej tej sytuacji czuję się dobrze, zaopiekowana i spokojna. 

To uczucie towarzyszy mi w zasadzie od samego początku. Podczas pierwszej wizyty była lekka niepewność co i jak. Zresztą przyjechałam wtedy tylko na konsultację a ostatecznie zostałam na 3 dni i pierwszą chemię. Cieszyłam się, że to już się zaczyna, że zaczynam leczenie, chciałam rozpocząć je jak najszybciej. Potem była druga chemia już w trybie jednodniowym i tak zostało. I za każdym razem, podczas każdego pobytu tutaj czułam spokój. 

Wchodzę do gabinetu z 85 minutowym opóźnieniem. Jak nigdy. Pozostałe procedury jak zawsze - wizyta, wywiad, badanie, dalsze zalecenia. Wychodzę po kwadransie. Ponownie ten sam korytarz, te same kolory, tylko inne drzwi, w sumie vis-a-vis. W sumie to już inna perspektywa - jestem bliżej wejścia na wlew i wyjścia do domu.

Pod zabiegowym znów czekam na swoją kolej. Muszą mi przygotować moją miksturę. Po chwili słyszę swoje imię. Wchodzę. Na początek wywiad. Potem EKG. Nieprzyjemne bo psikają chłodnym płynem i od razu zaczynam się trząść z zimna. Potem też średnio przyjemne wkłucie się w mój port. No i lecą kropelki. Najpierw kwas, potem perjeta. Jak nigdy. Zawsze było odwrotnie. Na szczęście kolejność nie ma znaczenia.

Przechodzę do pokoju leżanek. Tak go nazywam bo pod każdą ścianą stoją wygodne fotele. Na ścianach miłe dla oka kolory. Na suficie białe chmury i telewizory. A i jeszcze choinka. Jak przychodziłam na chemię i schodziło mi tu 3 godziny to najczęściej siedziałam z telefonem w ręce. Czasem spałam. 

Jak nigdy podchodzi do mnie jedna pani i pyta o kwas. Rozmawiamy o raku, przerzutach do kości. Poznaję jej historię choroby. Mówi, że jest twarda ale po wynikach kośćca się podłamała. Pyta jak ja sobie z tym radzę, czy mnie bolą kości, jak działa kwas. Tłumaczę, wyjaśniam, odpowiadam, podchodzę z dużą dozą empatii i uśmiechem. Tak już mam i chyba działa. Żegnamy się życząc sobie nawzajem zdrowia. Teraz te słowa nabierają namacalnego znaczenia. Jak nigdy wcześniej.

Po 15 minutach kwas schodzi. Następnie pielęgniarka serwuje herceptynę w postaci zastrzyku w udo. Do najprzyjemniejszych to nie należy ale jak mus to mus. Znów jak nigdy bo zawsze kłucie było na końcu. Potem perjeta, która schodzi około godziny. I koniec na dziś. Wychodzę. Wychodzę naładowana, z zapasem "amunicji" na 3 tygodnie walki. Mam tę moc!

Wracam do domu. W radiu słyszę, że dziś kumulacja w Lotto. Może zagram? Może jak nigdy dotąd wygram? 🙂

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty